Konie mieliśmy zamówione na 10-tą, wstaliśmy wcześniej żeby zjeść śniadanie. Jak się okazało czas mongolski jest inny niż europejski i ruszyliśmy na wycieczkę dopiero o 10.40. Wsiedliśmy na konie i razem z przewodnikiem ruszyliśmy w stronę wulkanu. Był to nasz pierwszy raz na koniach. Na początku było w miarę ciekawie ale po pół godzinie miałam już dość. Wolę jednak jeździć samochodem. Kubie się w miarę podobało, żałował tylko swojego konia, że musi nieść na grzbiecie taki ciężar. Koń Kuby był chyba trochę chory bo całą drogę pierdział. Jechałam za nim i miałam niezły ubaw. Pod wulkanem zsiedliśmy z koni; konie do domu a my w górę zobaczyć krater. Wulkan do wysokich nie należał, raptem 100 m wysokości ale i tak zmachałam się nieźle. Zero kondycji. Nie wiem jak to będzie w Nepalu. Nasz trek ma trwać 2 tyg ale myślę, że z naszą kondycją to pójdziemy ze trzy. Droga powrotna z wulkanu miała nam zająć półtorej godziny, my wróciliśmy jednak po trzech. Resztę dnia spędziliśmy leniuchując nad jeziorem.